czwartek, 25 września 2014
Pokochać boczniaka!
Ostatnio w pobliskim warzywniaku obrodziło w boczniaki na wagę. Bez chwili namysłu, postanowiłam kupić dwie garstki tychże, co było najgorszym błędem minionego tygodnia... Gdybym wiedziała co dobrego uda mi się z nich wyczarować, nie poprzestałabym na tych dwóch garstkach, a wzięła cały kilogram, żeby się tak nimi raz a dobrze objeść :) Wtedy nie wiedziałam jednak, że czeka mnie coś innego niż wege-flaczki, które miałam zamiar zrobić po raz pierwszy w życiu, a na panierowane boczniaki nie miałam ochoty, bo według mnie zwyczajnie szału nie robią i szkoda zachodu. Coś mnie jednak tknęło, by przeszukać internety, bo te flaczki to tak nie do końca do mnie jednak przemawiały, chciałam czegoś co mi większa przyjemność kulinarną sprawi niż jakaś tam zupa. Przegrzebując otchłanie internetu nie napotkałam w sumie na nic co zwróciłoby moją uwagę, postanowiłam więc improwizować w temacie: boczniak smażony koniecznie bez panierki. Szczytem zdrowego odżywiania to może nie jest, ale nie było to dla mnie aż tak istotne mając w perspektywie niebo w gębie, które miało mnie w związku z tym daniem spotkać :) A jeszcze fakt, że wykorzystałam do niego przywiezioną z Mauritiusa przyprawę tandoori, która czekała na swój dzień ponad półtora roku bardzo radośnie mnie przysposobił, co jednak zmieniło się w czarną rozpacz z momentem spróbowania już gotowego dania. Rozpacz spowodowana była faktem, że przyprawa ta kiedyś się niewątpliwie skończy, a ja się na Mauritius w najbliższym czasie nie wybieram... Od biedy jednak można sobie taką mieszankę samemu zrobić, składniki na nią nie są zbyt wyrafinowane i można je dostać w każdym większym spożywczaku. Widziałam, że można też kupić gotową mieszankę Tandoori Masala, ale to chyba tylko przez internet.
Do tego jakże wyrafinowanego przepisu potrzebne nam będą:
- boczniaki (im więcej tym lepiej, u mnie na oko było 150 g)
- przyprawa tandoori (moja to akurat mieszanka kolendry, kuminu, czosnku, imbiru, cynamonu, goździków, pieprzu, anyżu gwieździstego, kardamonu i gałki muszkatołowej)
- cebula pokrojona w piórka
- olej do smażenia
Boczniaki dokładnie oczyszczamy i kroimy na paseczki. Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju, wkładamy boczniaki i dusimy aż wyparuje cała puszczona przez nie woda. Przekładamy grzyby na talerzyk, osuszamy patelnię i rozgrzewamy na niej dwie łyżki oleju (ewentualnie w wersji niewegańskiej może być też masło). Cebulkę smażymy na złoto, dodajemy boczniaki i sypiemy około dwóch łyżeczek przyprawy (ja zawsze robię to na oko, prosto z paczuszki, trudno więc stwierdzić ile to dokładnie było) i dokładnie mieszamy tak, aby oblepiła nasze danie.. Smażymy około 5-7 minut od czasu do czasu mieszając - grzyby mają mieć chrupiącą skorupkę.
W pierwszej chwili boczniaki te w ogóle nie przypominają grzybów. Mąż mój drogi miał bardzo duże trudności z ustaleniem co to za pieruństwo. Feeria przypraw z mieszanki tandoori doskonale maskuje grzybowy smak, przez co właśnie tak trudno się połapać w tym co mamy na talerzu. Tak sobie myślę, że następnym razem cebulkę będę smażyć osobno, a nie z boczniakami, oba składniki zmieszam dopiero pod sam koniec, żeby cebulka była bardziej soczysta.
Ja swoje boczniaki podałam z puree z patatów - przygotowanie nie różni się od tego z tradycyjnych ziemniaków - mleko, masło (w wersji wegańskiej mleko roślinne i olej) w ulubionych proporcjach, sól, pieprz, do tego zgnieciony ząbek czosnku i garść pokrojonego szczypiorku. Pycha!
czwartek, 28 sierpnia 2014
Buraczek na elegancko
Obserwując menu różnych restauracji w ostatnich latach, zauważyć można rosnącą popularność jednego z dań kuchni włoskiej - carpaccio. Tradycyjne carpaccio nie jest daniem wegetariańskim, jednak pomysłowi szefowie kuchni wymyślili jego bezmięsne odpowiedniki :) Poniżej przedstawiam przepis z książki 'Kuchnia Wegetariańska' Nicoli Graimes, wykorzystujący w roli głównej surowego buraka. Danie leciutkie, smaczne, wnoszące powiew świeżości do jadłospisu, a jednocześnie bardzo eleganckie. No i szybko się robi, mimo, że trochę brudzi ręce i kuchnię :)
Na 4 porcje:
- 2 łyżki soku z pomarańczy
- pół łyżeczki octu balsamicznego
- 4 łyżki oliwy
- ćwierć łyżeczki soli
- 1 czerwony burak, obrany
- pół łyżeczki soku z cytryny
- 2 duże garście mieszanej zieleniny, np. rukwi wodnej i rukoli (u mnie była roszponka)
- 100 g koziego sera pokrojonego w cienkie okrągłe plastry (u mnie małe kawałeczki)
- 2 łyżki łuskanych pestek dyni
- świeżo mielony czarny pieprz
Do miski wlać sok z pomarańczy, ocet, oliwę, wsypać sól, ubijać trzepaczką lub ręcznym blenderem, aż mieszanka dobrze się połączy i zgęstnieje (nie mogłam się powstrzymać i dodałam jeszcze na koniec duży ząbek czosnku - przyp. Żółwik). Odstawić.
Bardzo ostrym nożem lub szatkownicą pokroić buraka na plastry grubości papieru. Przełożyć do miski, skropić sokiem z cytryny, wlać tyle zimnej wody, by pokryła plastry.
Mieszaną zieleninę rozłożyć na 4 talerzach, na liściach ułożyć w rzędach na przemian osączone z wody plastry buraka oraz ser (ja przed ułożeniem umaziałam buraka w 'winegrecie'). Posypać pestkami dyni, skropić winegretem, oprószyć pieprzem i podawać.
środa, 16 lipca 2014
Warzywna rozkosz podniebienia
Dawno, dawno temu, jeszcze za czasów toruńskiego Green Waya, doznałam niezapomnianej inspiracji kulinarnej. Nazywał się tort warzywny i podbił moje serce. Okazało się, że własnej roboty jest jeszcze lepszy. Jego zdjęcia wywoływały zbiorowy ślinotok moich znajomych na Facebooku. Prezentuje się wybornie, a jeszcze lepiej smakuje. Jego niewątpliwą zaletą jest możliwość skomponowania warstwy z dowolnego, ulubionego warzywa, czy chociażby tego, co akurat zalega nam w lodówce. Ja jednak opracowałam swoją wersję 'ultimate', którą absolutnie czczę i wielbię i nie chcę zamieniać na żadną inną :)
Przede wszystkim potrzebne nam będą naleśniki. Każdy ma swój ulubiony i wypróbowany przepis, z którego zawsze korzysta, więc raczej daruję sobie publikowanie tutaj receptury naleśnikowej. Ja w smażeniu naleśników mam mojego dzielnego pomocnika, dzięki któremu mogę od razu zająć się przygotowaniem farszu i dzięki temu skrócić czas potrzebny na przygotowanie dania. W mojej wersji tortu potrzebne będzie 6 naleśników, jednak liczbę tą można dowolnie modyfikować, w zależności od własnych upodobań.
Oto moje warstwy:
Warstwa szpinakowa
- opakowanie mrożonego szpinaku
- pół średniej cebuli
- 2 ząbki czosnku
- olej do smażenia
- sól i pieprz
Na niewielkiej ilości oleju podsmażamy pokrojoną w drobną kosteczkę cebulę, po kilku minutach dodajemy szpinak i dusimy aż wyparuje cała woda. Ja czosnek dodaję na samym końcu, bo lubię jego intensywny smak, można jednak go równie dobrze podsmażyć na początku razem z cebulką. Trzeba jednak wtedy uważać, żeby się nie przypalił, bo będzie gorzki. Przyprawiamy do smaku, odstawiamy.
Warstwa porowa
- średniej wielkości por
- pół szklanki wody
- sól do smaku
Pory kroimy na krążki , wrzucamy do gara, zalewamy ok. pół szklanki wody, ewentualnie solimy i gotujemy do miękkości. Odcedzamy nadmiar wody, odstawiamy. Jak ktoś bardzo lubi, zamiast gotować w wodzie, można pora podsmażyć na oleju lub na maśle.
Warstwa pomidorowa
- pół dużej cebuli
- pół papryki w dowolnym kolorze
- puszka krojonych pomidorów
- coś do zaostrzenia smaku - żywe bądź marynowane chili/sambal oelek/harrisa/węgierska pasta/chili w proszku, itp.
- mały ząbek czosnku (opcjonalnie - pamiętajmy, że mamy już czosnek w szpinaku)
- zioła prowansalskie, szczypta estragonu
- olej do smażenia
- łyżka sosu sojowego
- sól, pieprz
Pokrojone w kostkę cebulę, paprykę i 'zaostrzacz' podsmażamy na oleju z dodatkiem sosu sojowego. Po kilku minutach dodajemy pomidory i gotujemy na wolnym ogniu aż do momentu gdy sos nam mocno zgęstnieje. Na końcu dodajemy przyprawy i ewentualnie czosnek, odstawiamy.
Warstwa cukiniowa
- mała cukinia (warto sprawdzić, czy skórka nie jest gorzka, jeśli tak - obrać)
- olej do smażenia
- przyprawa do grilla lub do chili con carne
Cukinię kroimy w talarki i podsmażamy na odrobinie oleju. Obficie przyprawiamy, odstawiamy. Czasem nie chce mi się smażyć cukinii i używam surowej.
- pół dużej cebuli
- pół papryki w dowolnym kolorze
- puszka krojonych pomidorów
- coś do zaostrzenia smaku - żywe bądź marynowane chili/sambal oelek/harrisa/węgierska pasta/chili w proszku, itp.
- mały ząbek czosnku (opcjonalnie - pamiętajmy, że mamy już czosnek w szpinaku)
- zioła prowansalskie, szczypta estragonu
- olej do smażenia
- łyżka sosu sojowego
- sól, pieprz
Pokrojone w kostkę cebulę, paprykę i 'zaostrzacz' podsmażamy na oleju z dodatkiem sosu sojowego. Po kilku minutach dodajemy pomidory i gotujemy na wolnym ogniu aż do momentu gdy sos nam mocno zgęstnieje. Na końcu dodajemy przyprawy i ewentualnie czosnek, odstawiamy.
Warstwa cukiniowa
- mała cukinia (warto sprawdzić, czy skórka nie jest gorzka, jeśli tak - obrać)
- olej do smażenia
- przyprawa do grilla lub do chili con carne
Cukinię kroimy w talarki i podsmażamy na odrobinie oleju. Obficie przyprawiamy, odstawiamy. Czasem nie chce mi się smażyć cukinii i używam surowej.
Warstwa włoszczyznowa
- 2 średnie marchewki
- mała pietruszka
- pół średniego selera
- pół średniej cebuli
- koncentrat pomidorowy według uznania (ja daję około połowy słoiczka)
- olej do smażenia
- sól, pieprz, szczypta cukru lub dwie :)
Wszystkie warzywa ścieramy na tarce o grubych oczkach i smażymy na rozgrzanym oleju 10-15 minut. W trakcie smażenia dodajemy koncentrat pomidorowy i przyprawy. Osobiście lubię jak warzywka są trochę bardziej 'oleiste' więc ewentualnie uzupełniam jeszcze olejem aż do uzyskania pożądanego efektu.
Czas na złożenie tortu. Najlepiej sprawdza się tortownica z odpinanym dnem. Smarujemy ją lekko tłuszczem, układamy pierwszego naleśnika a na nim rozsmarowujemy połowę farszu szpinakowego. Przykrywamy drugim naleśnikiem, układamy na nim pory, przykrywamy trzecim naleśnikiem. Teraz kolej na gęsty sos pomidorowy, który jeszcze dodatkowo posypuję tartym serem. Na czwartym naleśniku układamy cukinię, na piątym - drugą część szpinaku, a na ostatnim, szóstym naleśniku rozprowadzamy włoszczyznę. Wkładamy do rozgrzanego do 200°C piekarnika i pieczemy 15 minut. Pod koniec możemy posypać wierzch tartym serem i poczekać aż się ładnie rozpuści. Voila! Nasze trudy zostają szczodrze nagrodzone :)
- 2 średnie marchewki
- mała pietruszka
- pół średniego selera
- pół średniej cebuli
- koncentrat pomidorowy według uznania (ja daję około połowy słoiczka)
- olej do smażenia
- sól, pieprz, szczypta cukru lub dwie :)
Wszystkie warzywa ścieramy na tarce o grubych oczkach i smażymy na rozgrzanym oleju 10-15 minut. W trakcie smażenia dodajemy koncentrat pomidorowy i przyprawy. Osobiście lubię jak warzywka są trochę bardziej 'oleiste' więc ewentualnie uzupełniam jeszcze olejem aż do uzyskania pożądanego efektu.
Czas na złożenie tortu. Najlepiej sprawdza się tortownica z odpinanym dnem. Smarujemy ją lekko tłuszczem, układamy pierwszego naleśnika a na nim rozsmarowujemy połowę farszu szpinakowego. Przykrywamy drugim naleśnikiem, układamy na nim pory, przykrywamy trzecim naleśnikiem. Teraz kolej na gęsty sos pomidorowy, który jeszcze dodatkowo posypuję tartym serem. Na czwartym naleśniku układamy cukinię, na piątym - drugą część szpinaku, a na ostatnim, szóstym naleśniku rozprowadzamy włoszczyznę. Wkładamy do rozgrzanego do 200°C piekarnika i pieczemy 15 minut. Pod koniec możemy posypać wierzch tartym serem i poczekać aż się ładnie rozpuści. Voila! Nasze trudy zostają szczodrze nagrodzone :)
Tort jest mega czaso- i pracochłonny. Podczas przyrządzania warzyw, nieocenioną umiejętnością okazuje się multitasking, dzięki któremu możemy zaoszczędzić trochę czasu w procesie przygotowywania poszczególnych warstw. Ciężko opisać kolejność, w jakiej to wszystko ma się dziać, dobrze jednak zacząć od bardziej pracochłonnych farszów, czyli sosu pomidorowego, szpinaku i włoszczyzny. Ja osobiście praktykuję system: jedną ręką mieszam to co akurat siedzi na ogniu (zazwyczaj dwa farsze jednocześnie) a drugą kroję, siekam, trę, obieram składniki potrzebne na kolejne warstwy.
Zapewniam, że jak już wyjdzie z piekarnika, to wszystkie trudy przygotowań pójdą w niepamięć ;)
Zapewniam, że jak już wyjdzie z piekarnika, to wszystkie trudy przygotowań pójdą w niepamięć ;)
sobota, 10 maja 2014
Grillowane sakiewki warzywne
Sezon na grillowanie rozpoczęty, dziś więc propozycja nie tylko dla wegetarian, ale także dla wszystkich, którzy na ruszt lubią wrzucić nie tylko kiełbę, karkówkę, czy inne mięsiwa, ale dbają też o warzywne dodatki. W świat obłędnych sakiewek warzywnych wprowadziła mnie koleżanka Sandra, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna i pozdrawiam ją z tego miejsca gorąco!
Potrzebne nam będą:
- 3 ziemniaki
- pół papryki, a jeszcze lepiej po kawałku różnokolorowych papryk
- garść pieczarek
- pół cebuli (polecam czerwoną)
- pół małej cukinii
- jeden duży pomidor lub duża garść pomidorków koktajlowych
- 50 g sera pleśniowego (ja używam Lazura)
- masło
- oregano lub ulubione zioła do smaku
- sól
- folia aluminiowa
Warzywa myjemy, ziemniaki obieramy, wszystkie warzywa i ser kroimy w kostkę (mi bardziej odpowiada gruba kostka, ale to już według upodobań) i wrzucamy do dużej miski. Dodajemy sól i oregano oraz wszystko na co tylko mamy ochotę i mieszamy. Odrywamy kawał folii aluminiowej i na środek nakładamy pokaźną kupkę warzyw. Trzeba uważać, żeby nie nałożyć za dużo, bo może nam się zrobić dziura. Można sobie sprawę ułatwić i rozłożyć folię w niedużej miseczce, dzięki powstałemu zagłębieniu łatwiej będzie to wszystko napełniać i zawijać. Na wierzchu warzywnej kupki kładziemy plasterek masła lub polewamy odrobiną oleju. Łapiemy brzegi folii i zawijamy do środka formując sakiewkę.
Wkładamy na rozgrzanego grilla lub do piekarnika nagrzanego do 200°C i pieczemy 30-40 minut. Najważniejsze, żeby nam się ziemniaki ugotowały - jeśli użyjemy wstępnie podgotowanych, albo je pominiemy to i czas siedzenia na ruszcie skróci nam się do 15 minut. Uwaga przy otwieraniu sakiewek - GORĄCE!!
Wkładamy na rozgrzanego grilla lub do piekarnika nagrzanego do 200°C i pieczemy 30-40 minut. Najważniejsze, żeby nam się ziemniaki ugotowały - jeśli użyjemy wstępnie podgotowanych, albo je pominiemy to i czas siedzenia na ruszcie skróci nam się do 15 minut. Uwaga przy otwieraniu sakiewek - GORĄCE!!
Cały urok sakiewek polega na tym, że można do nich wrzucić cokolwiek nam się tylko podoba. Lubisz kalafiora? Wrzuć kalafiora! Lubisz fasolkę szparagową? Wrzuć fasolkę szparagową! Lubisz majeranek? Dopraw majerankiem! Jesteś weganinem? Zamień ser na wędzone tofu a masło na olej! Kombinacji jest wiele a ogranicza nas tylko nasza własna wyobraźnia. Danie ma jeszcze jeden wielki plus - jest mega proste i mało uciążliwe w przygotowaniu.
Macie swoje ulubione grillowe wege pyszności?
wtorek, 6 maja 2014
Tunezyjskie niebo w gębie
W potrawie tej zakochałam się od pierwszego spróbowania. Przemówiła do mnie jej egzotyczna nazwa, północnoafrykański rodowód i smak nieznanej mi do tamtej pory wędzonej papryki. Z tą wędzoną papryką wcale nie było tak łatwo - nigdzie nie mogłam jej znaleźć, okazało się nawet, że to dość powszechny problem, bo popularni producenci przypraw, wszechobecni w polskich sklepach i marketach, nie mają jej w swojej ofercie. Na szczęście z pomocą przyszedł popularny serwis aukcyjny :) Przy okazji przeżyłam prawdziwe przyprawowe szaleństwo - czosnek niedźwiedzi, czarnuszka, kozieradka, curry z mango i jeszcze tysiąc innych, mniej lub bardziej popularnych przypraw i mieszanek, które akurat wpadły mi w oko. A wszystko dopełniły kandyzowane ananasy w polewie piña colada. Mmmmm, poezja!
Ale do rzeczy! Danie to poznałam pod nazwą chachouka, a znalazłam je półtora roku temu we wspomnianej już tu wcześniej na blogu książce River Cottage Veg Every Day! autorstwa Hugh Fearnley-Whittingstalla. Od razu wzbudziło moją ciekawość - wydawało się bardzo łatwe w przygotowaniu, było oparte na powszechnie dostępnych składnikach, które zazwyczaj mam pod ręką bez względu na porę dnia i nocy, a do tego znajdowało się w kategorii Comfort Food - wiedziałam więc, że to musi być coś dla mnie :) Trzy tygodnie temu, podczas kulinarnej wizyty w Warszawie, dowiedziałam się, że potrawa w Polsce występuje zazwyczaj pod nazwą szakszuka i jest bardziej popularna niż się spodziewałam. Polska Wikipedia twierdzi, że potrawa składa się z kiełbasek i suszonego mięsa, ja jednak jeszcze się z taką wersją nie spotkałam. Większość przepisów na szakszukę jest bardzo podobna do tego poniżej (czasem zdarza się bakłażan, czarne oliwki i pewnie inne różne różności), jednak wszystkie, które do tej pory widziałam były zdecydowanie wegetariańskie.
Potrzebne nam będą:
- 3 łyżki oliwy
- 1 łyżka kminu rzymskiego (całego, w ziarenkach)
- 1 duża cebula, cieniutko pokrojona w półksiężyce lub piórka
- 1 ząbek czosnku
- 1 czerwona i 1 żółta papryka, cienko pokrojone w paski
- pół łyżeczki ostrej wędzonej papryki w proszku
- szczypta szafranu (dla mnie opcjonalnie, potrawa wiele bez niego nie traci)
- puszka pomidorów, posiekanych, bez skórki (lepiej użyć całych i pokroić niż gotowych krojonych)
- 4 jajka
- sól morska i świeżo mielony czarny pieprz
Oliwę rozgrzewamy na średnim ogniu. Patelnia musi być duża, najlepiej taka, którą można potem włożyć do piekarnika (ja używam patelni z grubym dnem, a na ostatnim etapie szakszukę przekładam do foremki od tarty). Dodajemy ziarna kuminu (pamiętajmy, że to nie to samo, co kminek!!) i smażymy przez kilka minut (ja zawsze mieszam od czasu do czasu). Dodajemy cebulę i smażymy 8-10 minut aż będzie miękka i złocista.
Dodajemy czosnek i czerwoną i żółtą paprykę i smażymy na wolnym ogniu przez co najmniej 20 minut, często mieszając. Kiedy papryka będzie miękka dodajemy wędzoną paprykę, szafran, pomidory razem z zalewą i trochę soli i pieprzu. Dusimy jeszcze przez 10-15 minut, od czasu do czasu mieszając. W międzyczasie nagrzewamy piekarnik do 180°C.
Próbujemy 'mikstury' i ewentualnie doprawiamy do smaku. Jeśli nasza patelnia nie nadaje się do użycia w piekarniku, przekładamy jej zawartość np. do formy do tarty. Robimy cztery wgłębienia i delikatnie wbijamy w każde z nich po jednym jajku. Posypujemy solą i pieprzem i pieczemy przez 10-12 minut aż białka się zetną a żółtka będą nadal płynne.
Szczerze polecam wszystkim tę potrawę, dla mnie to prawdziwa wege pyszność i jedno z największych odkryć kulinarnych ostatnich lat! Fakt, jest nieco czasochłonne, ale jednocześnie mało skomplikowane w przygotowaniu, niemniej jednak - smak rekompensuje wszelkie niedogodności. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi smak kminu rzymskiego i nie widzę przeszkód, żeby zmniejszyć jego ilość lub zupełnie z niego zrezygnować. Warzywna 'mikstura' jest przecudowna, czasem sobie myślę, że jajka są tutaj zupełnie niepotrzebne :) Powstanie wtedy wegańskie danie w klimatach lecza z nutką orientalnych przypraw :) Super zarówno na śniadanie w towarzystwie ulubionego pieczywa, na obiad z super pasującymi ziemniaczkami imbirowymi, jak i na kolację, tak bez niczego, żeby poczuć pełnię smaku i jednocześnie nie obżerać się przed snem. Smacznego!
Ale do rzeczy! Danie to poznałam pod nazwą chachouka, a znalazłam je półtora roku temu we wspomnianej już tu wcześniej na blogu książce River Cottage Veg Every Day! autorstwa Hugh Fearnley-Whittingstalla. Od razu wzbudziło moją ciekawość - wydawało się bardzo łatwe w przygotowaniu, było oparte na powszechnie dostępnych składnikach, które zazwyczaj mam pod ręką bez względu na porę dnia i nocy, a do tego znajdowało się w kategorii Comfort Food - wiedziałam więc, że to musi być coś dla mnie :) Trzy tygodnie temu, podczas kulinarnej wizyty w Warszawie, dowiedziałam się, że potrawa w Polsce występuje zazwyczaj pod nazwą szakszuka i jest bardziej popularna niż się spodziewałam. Polska Wikipedia twierdzi, że potrawa składa się z kiełbasek i suszonego mięsa, ja jednak jeszcze się z taką wersją nie spotkałam. Większość przepisów na szakszukę jest bardzo podobna do tego poniżej (czasem zdarza się bakłażan, czarne oliwki i pewnie inne różne różności), jednak wszystkie, które do tej pory widziałam były zdecydowanie wegetariańskie.
Potrzebne nam będą:
- 3 łyżki oliwy
- 1 łyżka kminu rzymskiego (całego, w ziarenkach)
- 1 duża cebula, cieniutko pokrojona w półksiężyce lub piórka
- 1 ząbek czosnku
- 1 czerwona i 1 żółta papryka, cienko pokrojone w paski
- pół łyżeczki ostrej wędzonej papryki w proszku
- szczypta szafranu (dla mnie opcjonalnie, potrawa wiele bez niego nie traci)
- puszka pomidorów, posiekanych, bez skórki (lepiej użyć całych i pokroić niż gotowych krojonych)
- 4 jajka
- sól morska i świeżo mielony czarny pieprz
Oliwę rozgrzewamy na średnim ogniu. Patelnia musi być duża, najlepiej taka, którą można potem włożyć do piekarnika (ja używam patelni z grubym dnem, a na ostatnim etapie szakszukę przekładam do foremki od tarty). Dodajemy ziarna kuminu (pamiętajmy, że to nie to samo, co kminek!!) i smażymy przez kilka minut (ja zawsze mieszam od czasu do czasu). Dodajemy cebulę i smażymy 8-10 minut aż będzie miękka i złocista.
Dodajemy czosnek i czerwoną i żółtą paprykę i smażymy na wolnym ogniu przez co najmniej 20 minut, często mieszając. Kiedy papryka będzie miękka dodajemy wędzoną paprykę, szafran, pomidory razem z zalewą i trochę soli i pieprzu. Dusimy jeszcze przez 10-15 minut, od czasu do czasu mieszając. W międzyczasie nagrzewamy piekarnik do 180°C.
Próbujemy 'mikstury' i ewentualnie doprawiamy do smaku. Jeśli nasza patelnia nie nadaje się do użycia w piekarniku, przekładamy jej zawartość np. do formy do tarty. Robimy cztery wgłębienia i delikatnie wbijamy w każde z nich po jednym jajku. Posypujemy solą i pieprzem i pieczemy przez 10-12 minut aż białka się zetną a żółtka będą nadal płynne.
Szczerze polecam wszystkim tę potrawę, dla mnie to prawdziwa wege pyszność i jedno z największych odkryć kulinarnych ostatnich lat! Fakt, jest nieco czasochłonne, ale jednocześnie mało skomplikowane w przygotowaniu, niemniej jednak - smak rekompensuje wszelkie niedogodności. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi smak kminu rzymskiego i nie widzę przeszkód, żeby zmniejszyć jego ilość lub zupełnie z niego zrezygnować. Warzywna 'mikstura' jest przecudowna, czasem sobie myślę, że jajka są tutaj zupełnie niepotrzebne :) Powstanie wtedy wegańskie danie w klimatach lecza z nutką orientalnych przypraw :) Super zarówno na śniadanie w towarzystwie ulubionego pieczywa, na obiad z super pasującymi ziemniaczkami imbirowymi, jak i na kolację, tak bez niczego, żeby poczuć pełnię smaku i jednocześnie nie obżerać się przed snem. Smacznego!
piątek, 18 kwietnia 2014
Kieszonki z mrożonki
Ostatnio w pobliskim sklepie (Torimpex) przeżyłam szok! W dziale z mrożonkami (sekcja z gotowymi daniami) było około pięciu różnych produktów wegetariańskich! Pomijając sznycle Polsoi, które już tam wcześniej widziałam, pojawiły się między innymi, dla mnie zupełnie nowe, kieszonki ziemniaczane nadziewane mozarellą i pomidorami (Rösti-Pockets) firmy Schwarmstedter, których dystrybutorem jest firma Ekologis.
Skład przedstawia się następująco:
Rösti-Pocket: ziemniaki, olej rzepakowy, sól spożywcza, skrobia ziemniaczana, modyfikowana skrobia ziemniaczana, dekstroza.
Nadzienie (25%): przyrządzony biały ser 15% (ser śmietankowy o podwyższonej zawartości tłuszczu, crème fraîche, jogurt, modyfikowana skrobia ziemniaczana, bazylia, sól spożywcza, pieprz) pomidory 7%, mozzarella 3%.
Na opakowaniu kieszonki prezentują się bardzo obiecująco, jednak nie ma się co oszukiwać - zwykle nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Tak jest i tym razem - środek wypełnia brejowate nadzienie, jego ilość pozostawia wiele do życzenia, a piękne kolory ze zdjęcia najwyraźniej wyblakły podczas pieczenia :)
Bardzo lubię rösti, nie jadłam ich jednak jeszcze w postaci kieszonek. Okazało się na szczęście, że smakują nieco lepiej niż wyglądają, ziemniaczana otoczka tworzy na wierzchu fajną chrupiącą skorupkę, nadzienie lekko uzupełnia smak ziołową nutą, dla mnie mogłoby być jednak wyraźniejsze. Ja je jadłam jako samodzielne danie, więc było trochę nudno, pewnie jako dodatek do obiadu (zamiast ziemniaków) byłyby lepsze. Ogólnie szału nie ma, lepiej samemu zrobić placki ziemniaczane i polać je serowo-pomidorowo-ziołowym sosem, jednak ci bardziej zapracowani, którzy i tak jedzą mrożonki, a mają dosyć ciągłych frytek i ich pochodnych, mogą docenić to danie jako ciekawą odmianę. Ja osobiście już raczej ich nie kupię, chyba, że w jakichś sytuacjach bardzo awaryjnych - 11 złotych, to moim zdaniem trochę za dużo za pięć niedużych kieszonek. Dały mi one jednak natchnienie do poeksperymentowania z ziemniakami, może dzięki temu wytropię jakąś inną wege pyszność :)
Skład przedstawia się następująco:
Rösti-Pocket: ziemniaki, olej rzepakowy, sól spożywcza, skrobia ziemniaczana, modyfikowana skrobia ziemniaczana, dekstroza.
Nadzienie (25%): przyrządzony biały ser 15% (ser śmietankowy o podwyższonej zawartości tłuszczu, crème fraîche, jogurt, modyfikowana skrobia ziemniaczana, bazylia, sól spożywcza, pieprz) pomidory 7%, mozzarella 3%.
Na opakowaniu kieszonki prezentują się bardzo obiecująco, jednak nie ma się co oszukiwać - zwykle nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Tak jest i tym razem - środek wypełnia brejowate nadzienie, jego ilość pozostawia wiele do życzenia, a piękne kolory ze zdjęcia najwyraźniej wyblakły podczas pieczenia :)
Bardzo lubię rösti, nie jadłam ich jednak jeszcze w postaci kieszonek. Okazało się na szczęście, że smakują nieco lepiej niż wyglądają, ziemniaczana otoczka tworzy na wierzchu fajną chrupiącą skorupkę, nadzienie lekko uzupełnia smak ziołową nutą, dla mnie mogłoby być jednak wyraźniejsze. Ja je jadłam jako samodzielne danie, więc było trochę nudno, pewnie jako dodatek do obiadu (zamiast ziemniaków) byłyby lepsze. Ogólnie szału nie ma, lepiej samemu zrobić placki ziemniaczane i polać je serowo-pomidorowo-ziołowym sosem, jednak ci bardziej zapracowani, którzy i tak jedzą mrożonki, a mają dosyć ciągłych frytek i ich pochodnych, mogą docenić to danie jako ciekawą odmianę. Ja osobiście już raczej ich nie kupię, chyba, że w jakichś sytuacjach bardzo awaryjnych - 11 złotych, to moim zdaniem trochę za dużo za pięć niedużych kieszonek. Dały mi one jednak natchnienie do poeksperymentowania z ziemniakami, może dzięki temu wytropię jakąś inną wege pyszność :)
piątek, 11 kwietnia 2014
Galaretkowe łódeczki
Dziś szybka odrobina natchnienia dla osób chcących w ciekawy sposób wykorzystać niezagospodarowane skórki od pomarańczy. Chodzi konkretnie o skórki z przepołowionych owoców, takie, które zostają po wyciskaniu soku w wyciskarce do cytrusów. Takie 'łódeczki' doskonale nadają się do wypełnienia galaretką. Ja w moich wykorzystałam galaretki wegańskie firmy Delecta :) Wystarczy tylko zastosować się do przepisu na opakowaniu, a następnie zamiast do miseczki, przelać galaretkę do pomarańczowych koszyczków. Potem wystarczy delikatnie pokroić i efekt murowany :)
Oczywiście jak ktoś bardzo chciałby zrobić takie łódeczki, a nie ma pustych skórek pomarańczowych, to równie dobrze może przekroić pomarańczę na pół i wydrążyć z niej środek. Nie zapomnijcie tylko wykorzystać tego co wydłubiecie :)
Oczywiście jak ktoś bardzo chciałby zrobić takie łódeczki, a nie ma pustych skórek pomarańczowych, to równie dobrze może przekroić pomarańczę na pół i wydrążyć z niej środek. Nie zapomnijcie tylko wykorzystać tego co wydłubiecie :)
czwartek, 10 kwietnia 2014
Ciasna ale krasna
Stało się! W Toruniu powstała nowa restauracja wegetariańska! Ktoś musiał w końcu wpaść na ten pomysł i, co ważniejsze, wcielić go w życie, bo toruńska pustynia wegetariańska, z jedną malutką (acz przepyszną) Karrotką, aż prosiła się o miejsce proponujące ciekawą alternatywną ofertę kulinarną.
Restauracja Ciasna, bo o niej mowa, to absolutnie przeurocze miejsce, które urzeka prostym, acz eleganckim wystrojem, miłą obsługą i okienkiem, przez które można podglądać pracę kucharza. Nazwa miejsca z jednej strony nawiązuje do pobliskiej ulicy Ciasnej, mieszczącej się tuż za rogiem, z drugiej zaś - nie sposób nie dostrzec analogii dotyczącej wielkości samej restauracji. Rozmieszczenie stolików pozwala jednak na swobodne przemieszczanie się po sali, mam natomiast pewne obawy, co to będzie jak lokal zyska większą rzeszę fanów. Byłam kiedyś w Cork w mikroskopijnej wielkości wege barze lyer's, gdzie były raptem trzy stoliki, jak rozeszła się fama, że podają tam dobre jedzenie, ciężko było się wcisnąć. Zdaję sobie również sprawę z tego, że otwieranie wege restauracji w takim mieście jak Toruń obarczone jest pewnym ryzykiem; na początku trzeba wyczuć grunt i zobaczyć jak to wszystko się przyjmie, a w takim wypadku pewnie lepiej zainwestować w mniejszy lokal. Tak czy inaczej, właścicielom Restauracji Ciasnej życzę, żeby mieli tylko tego typu problemy i martwili się jedynie gdzie upchnąć wygłodniałych klientów :)
Menu restauracji nie jest zbyt rozbudowane i prezentuje się następująco:
Niestety nie ma oznaczeń przy daniach wegańskich, jednak pani kelnerka chętnie (i z wielką dozą cierpliwości) odpowiedziała na wszelkie pytania (na niektóre nawet dwa razy :P). Z tego co zapamiętałam, wegański jest gulasz i bruschetta, można poprosić o wegańską wersję hamburgera oraz zupy. Tym razem zdecydowaliśmy się jednak w większości na dania wegetariańskie, wegańska była jedynie zupa pomidorowa z soczewicą.
Od samego początku czeka nas miła niespodzianka - 'czekadełko', w skład którego wchodzi kilka kawałków bagietki i miseczka pasty z ciecierzycy. Znam to uczucie, kiedy już po przeczytaniu menu ślinka cieknie do samych kolan, a przecież często trzeba czekać od kilkunastu do kilkudziesięciu minut na podanie zamówionych potraw, zwykle pośród dobiegających z kuchni zapachów i widoku pełnych talerzy na sąsiednich stolikach. Taka przekąska jest bardzo sympatycznym gestem ze strony właścicieli i zdecydowanie umila czas oczekiwania na posiłek.
Na pierwszy ogień idzie gęsta zupa pomidorową z soczewicą. Gorąca, aromatyczna, jednak, jak dla mnie, zdecydowanie niedosolona. Oczywiście nie jest to żaden problem - solniczki są dostępne, każdy może doprawić według własnego gustu. Po chwili jedzenia coś mi jednak zaczyna zdecydowanie w tej zupie przeszkadzać - to kuleczki kolendry, których w zupie jest baaaardzo dużo. Na każdą łyżkę zupy przypadały po dwa-trzy takie nasionka, niestety dla mnie trochę za dużo. Bardzo lubię kolendrę, uzżwam jednak jej mielonej wersji. Rozgryzione ziarenka mają według mnie zbyt intensywny smak, tłumią wszystko wokół - zupełnie jak rozgryzione przypadkiem ziele angielskie. Jestem ciekawa czy inni goście restauracji mają podobne odczucia, teoretycznie większość ludzi lubi mniej wyraziste smaki, może warto by było podpytać o opinie. Niemniej jednak - ciekawa zupa, z fajnym potencjałem, szkoda by było, gdyby ludzie się do niej zrazili.
Po zupie przychodzi czas na dania główne - najpierw hamburger gryczany w wersji z serem, dodatkami i sosem musztardowo-malinowym! Burger jak dla mnie za bardzo 'kaszany', jednak sos musztardowo-malinowy zdecydowanie wymiata! Bardzo fajny pomysł, uwielbiam niekonwencjonalne sosy w burgerach i za to ode mnie bardzo duży plus! Razić może też zwykła kupna bułka hamburgerowa, może warto byłoby umówić się z jakąś piekarnią na dostarczanie 'porządniejszego' pieczywa. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że ludzie byliby w stanie zapłacić za takiego hamburgera złotówkę więcej, byleby dostać zdrowszy zamiennik dmuchanej buły.
Drugie danie główne to kotleciki warzywne. Dobrze jest chodzić na obiady we dwójkę, można wtedy spróbować dwa razy więcej rzeczy :) Tym razem były to kotleciki marchewkowe, lecz od pani kelnerki dowiedzieliśmy się, że planowane są różne rodzaje tego dania i następnym razem mogą to być na przykład kotleciki cukiniowe. Danie wygląda absolutnie przepysznie (już wchodząc do restauracji widziałam je na talerzu innego gościa i od razu wiedziałam, że muszę spróbować!) i smakuje równie dobrze, szczególnie z dodatkiem serwowanych do niego sosów - tzatzików z koperkiem i czegoś w rodzaju pomidorowej salsy (oba bardzo dobre). Same kotleciki to tarta marchewka połączona ciastem naleśnikowym (bądź podobnym) i doskonale uzupełniona dodatkiem imbiru. Moim zdaniem kotleciki mogłyby być nieco bardziej słone, bo mam wrażenie, że w tym przypadku sól w ogóle pominięto. A może to celowy zabieg, żeby było zdrowsze?
Do obiadu raczyliśmy się dodatkowo kompotem (3 zł) i koktajlem owocowym z banana, pomarańczy i pietruszki (6 zł). Bomba witaminowa! Bardzo lubię koktajle z dodatkiem natki pietruszki i często sama robię takowe w domu - jest to dla mnie najprzyjemniejsza forma podania tej zieleniny :)
Ogólne wrażenia bardzo pozytywne: przyjemny wystrój (krzesła zrobione z klęczników!), przepiękna fototapeta przedstawiająca ulicę Ciasną, miła obsługa, ładna dekoracja dań, smacznie, nie za drogo (w sumie zapłaciliśmy 39 zł, a wyszliśmy objedzeni) no i powiew świeżości na toruńskim rynku gastronomicznym. Wrócimy. I to nie raz!
Przydatne informacje:
- Restauracja Ciasna, ul. Podmurna 17, Toruń
- godziny otwarcia: 10:00-20:00
Restauracja Ciasna, bo o niej mowa, to absolutnie przeurocze miejsce, które urzeka prostym, acz eleganckim wystrojem, miłą obsługą i okienkiem, przez które można podglądać pracę kucharza. Nazwa miejsca z jednej strony nawiązuje do pobliskiej ulicy Ciasnej, mieszczącej się tuż za rogiem, z drugiej zaś - nie sposób nie dostrzec analogii dotyczącej wielkości samej restauracji. Rozmieszczenie stolików pozwala jednak na swobodne przemieszczanie się po sali, mam natomiast pewne obawy, co to będzie jak lokal zyska większą rzeszę fanów. Byłam kiedyś w Cork w mikroskopijnej wielkości wege barze lyer's, gdzie były raptem trzy stoliki, jak rozeszła się fama, że podają tam dobre jedzenie, ciężko było się wcisnąć. Zdaję sobie również sprawę z tego, że otwieranie wege restauracji w takim mieście jak Toruń obarczone jest pewnym ryzykiem; na początku trzeba wyczuć grunt i zobaczyć jak to wszystko się przyjmie, a w takim wypadku pewnie lepiej zainwestować w mniejszy lokal. Tak czy inaczej, właścicielom Restauracji Ciasnej życzę, żeby mieli tylko tego typu problemy i martwili się jedynie gdzie upchnąć wygłodniałych klientów :)
Na pierwszy ogień idzie gęsta zupa pomidorową z soczewicą. Gorąca, aromatyczna, jednak, jak dla mnie, zdecydowanie niedosolona. Oczywiście nie jest to żaden problem - solniczki są dostępne, każdy może doprawić według własnego gustu. Po chwili jedzenia coś mi jednak zaczyna zdecydowanie w tej zupie przeszkadzać - to kuleczki kolendry, których w zupie jest baaaardzo dużo. Na każdą łyżkę zupy przypadały po dwa-trzy takie nasionka, niestety dla mnie trochę za dużo. Bardzo lubię kolendrę, uzżwam jednak jej mielonej wersji. Rozgryzione ziarenka mają według mnie zbyt intensywny smak, tłumią wszystko wokół - zupełnie jak rozgryzione przypadkiem ziele angielskie. Jestem ciekawa czy inni goście restauracji mają podobne odczucia, teoretycznie większość ludzi lubi mniej wyraziste smaki, może warto by było podpytać o opinie. Niemniej jednak - ciekawa zupa, z fajnym potencjałem, szkoda by było, gdyby ludzie się do niej zrazili.
Po zupie przychodzi czas na dania główne - najpierw hamburger gryczany w wersji z serem, dodatkami i sosem musztardowo-malinowym! Burger jak dla mnie za bardzo 'kaszany', jednak sos musztardowo-malinowy zdecydowanie wymiata! Bardzo fajny pomysł, uwielbiam niekonwencjonalne sosy w burgerach i za to ode mnie bardzo duży plus! Razić może też zwykła kupna bułka hamburgerowa, może warto byłoby umówić się z jakąś piekarnią na dostarczanie 'porządniejszego' pieczywa. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że ludzie byliby w stanie zapłacić za takiego hamburgera złotówkę więcej, byleby dostać zdrowszy zamiennik dmuchanej buły.
Drugie danie główne to kotleciki warzywne. Dobrze jest chodzić na obiady we dwójkę, można wtedy spróbować dwa razy więcej rzeczy :) Tym razem były to kotleciki marchewkowe, lecz od pani kelnerki dowiedzieliśmy się, że planowane są różne rodzaje tego dania i następnym razem mogą to być na przykład kotleciki cukiniowe. Danie wygląda absolutnie przepysznie (już wchodząc do restauracji widziałam je na talerzu innego gościa i od razu wiedziałam, że muszę spróbować!) i smakuje równie dobrze, szczególnie z dodatkiem serwowanych do niego sosów - tzatzików z koperkiem i czegoś w rodzaju pomidorowej salsy (oba bardzo dobre). Same kotleciki to tarta marchewka połączona ciastem naleśnikowym (bądź podobnym) i doskonale uzupełniona dodatkiem imbiru. Moim zdaniem kotleciki mogłyby być nieco bardziej słone, bo mam wrażenie, że w tym przypadku sól w ogóle pominięto. A może to celowy zabieg, żeby było zdrowsze?
Do obiadu raczyliśmy się dodatkowo kompotem (3 zł) i koktajlem owocowym z banana, pomarańczy i pietruszki (6 zł). Bomba witaminowa! Bardzo lubię koktajle z dodatkiem natki pietruszki i często sama robię takowe w domu - jest to dla mnie najprzyjemniejsza forma podania tej zieleniny :)
Ogólne wrażenia bardzo pozytywne: przyjemny wystrój (krzesła zrobione z klęczników!), przepiękna fototapeta przedstawiająca ulicę Ciasną, miła obsługa, ładna dekoracja dań, smacznie, nie za drogo (w sumie zapłaciliśmy 39 zł, a wyszliśmy objedzeni) no i powiew świeżości na toruńskim rynku gastronomicznym. Wrócimy. I to nie raz!
Prawie jak na prawdziwej Ciasnej :) |
Przydatne informacje:
- Restauracja Ciasna, ul. Podmurna 17, Toruń
- godziny otwarcia: 10:00-20:00
Aż quiche'ki marsza grają!
Ależ ostatnimi czasy chodziła za mną tarta. Albo quiche. Niegdyś nieświadoma różnicy między tymi dwoma smakołykami, zostałam w końcu oświecona - quiche jest wytrawny (tarta może być albo wytrawna, albo słodka) i zawsze, ale to zawsze zalany jest masą mleczno/śmietanowo-jajeczną. Dochodzi jeszcze kwestia spodów, mówiąca, że quiche ma zawsze spód kruchy, tarta natomiast - różny różniasty. W internecie spotkać można najrozmaitsze teorie traktujące o rozróżnianiu obu wypieków, jednak ja wyznaję jedną fundamentalną zasadę - nieważne jak to nazwiemy - ważne, żeby miło połechtało kubki smakowe!
No i zaczęło się przekopywanie internetu. Tym razem wybór padł na quiche z pomidorkami, fetą, szpinakiem i oliwkami z bloga Frozen Spinach. Akurat doskonale się złożyło, że miałam w domu 100% składników potrzebnych do przetestowania tego przepisu, poza tym zdjęcia wywołujące ślinotok plus śródziemnomorski klimat dania i nie było odwrotu od przetestowania tej wege pyszności. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przy daniu takim jak quiche tak naprawdę można dowolnie eksperymentować z nadzieniem i przy odrobinie zdrowego rozsądku podczas komponowania składników prawdopodobnie zawsze wyjdzie z tego coś dobrego, ja jednak miałam ochotę na zrobienie go według tego konkretnego przepisu i już! :)
Do przygotowania potrzebne nam będą:
- 350 g mąki
- 175 g masła
- szczypta soli
- 4 jajka (użyłam 3 duże)
- 125 ml słodkiej śmietanki
- 125 ml mleka
- dwie szczypty gałki muszkatołowej
- sól
- pieprz
- 200 g pomidorków koktajlowych
- 200 g młodego szpinaku (użyłam najzwyklejszego mrożonego)
- 100 g fety
- 75 g czarnych oliwek
- oliwa
Mąkę przesiewamy (zawsze zapominam i sypię prosto z opakowania do miski), dodajemy do niej sól i drobno pokrojone kosteczki zimnego masła i szybko zagniatamy z odrobiną zimnej wody (naprawdę odrobiną! wlałam ciut więcej niż to co się mieści na dnie kubeczka i potem musiałam dosypać więcej mąki). Do zagniatania użyłam robota, wszystko się pięknie połączyło, a rączki pozostały wypoczęte :) Zawiniętą w folię kulkę ciasta chowamy na pół godziny do lodówki, po czym wałkujemy ciasto na ok. 3 mm, wykładamy nim okrągłą formę (składniki wymierzone na blachę ok. 30 cm) i znowu hyc do lodówki na kolejne 30 min.
W międzyczasie całe bądź przepołowione pomidorki koktajlowe solimy, pieprzymy, skrapiamy oliwą i pieczemy przez 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 180°C. Szpinak smażymy na oliwie do momentu aż odparuje większość wody. Osobiście nie wyobrażam sobie szpinaku bez czosnku - to jest doskonały moment na przemycenie ząbka, może dwóch, ewentualnie całej główki jak ktoś bardzo lubi :) Fetę kroimy na kostki, oliwki na połówki.
W międzyczasie powinno minąć te pół godziny przeznaczone na 'leżakowanie' ciasta w lodówce. Wyciągamy blachę z ciastem, przykrywamy folią aluminiową bądź pergaminem, wsypujemy na nie suchy groch/fasolę/ryż, żeby lekko przycisnęły ciasto i zapobiegły jego wyrośnięciu. Wyciągamy z piekarnika pomidory, wkładamy formę z ciastem i pieczemy również w temperaturze 180°C przez około 15 minut.
W międzyczasie przygotowujemy sos jajeczny. Jajka, mleko, śmietankę, sól, pieprz i gałkę ubijamy lekko np. widelcem. Na podpieczonym cieście układamy szpinak, na nim pomidorki, fetę i oliwki i całość zalewamy masą jajeczną. Pieczemy w 180°C przez pół godziny.
Niebo w gębie!! Bardzo lubię wszystkie użyte do nadzienia składniki, więc dla mnie była to prawdziwa uczta. Bardzo dawno nie robiłam tego typu dania i zapomniałam już, że do masy jajecznej dobrze dodać różnego rodzaju zioła czy inne przyprawy - takie, na jakie akurat mamy ochotę. Brakowało mi tutaj zdecydowanie smaku bazylii, która doskonale łączyłaby się z pomidorami, fetą i oliwkami.
Fakt, że danie jest trochę czasochłonne i może się wydawać, że szkoda zachodu na to ciągłe wkładanie i wyciąganie ciasta z lodówki, czy z piekarnika, ale ten kto kiedykolwiek próbował tarty czy quiche'u wie, że naprawdę warto!!
A kto ma ochotę, to zapraszam do dzielenia się zdjęciami lub przepisami na swoje tarty/quiche na naszym profilu na Facebooku :)
No i zaczęło się przekopywanie internetu. Tym razem wybór padł na quiche z pomidorkami, fetą, szpinakiem i oliwkami z bloga Frozen Spinach. Akurat doskonale się złożyło, że miałam w domu 100% składników potrzebnych do przetestowania tego przepisu, poza tym zdjęcia wywołujące ślinotok plus śródziemnomorski klimat dania i nie było odwrotu od przetestowania tej wege pyszności. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przy daniu takim jak quiche tak naprawdę można dowolnie eksperymentować z nadzieniem i przy odrobinie zdrowego rozsądku podczas komponowania składników prawdopodobnie zawsze wyjdzie z tego coś dobrego, ja jednak miałam ochotę na zrobienie go według tego konkretnego przepisu i już! :)
Do przygotowania potrzebne nam będą:
- 350 g mąki
- 175 g masła
- szczypta soli
- 4 jajka (użyłam 3 duże)
- 125 ml słodkiej śmietanki
- 125 ml mleka
- dwie szczypty gałki muszkatołowej
- sól
- pieprz
- 200 g pomidorków koktajlowych
- 200 g młodego szpinaku (użyłam najzwyklejszego mrożonego)
- 100 g fety
- 75 g czarnych oliwek
- oliwa
Mąkę przesiewamy (zawsze zapominam i sypię prosto z opakowania do miski), dodajemy do niej sól i drobno pokrojone kosteczki zimnego masła i szybko zagniatamy z odrobiną zimnej wody (naprawdę odrobiną! wlałam ciut więcej niż to co się mieści na dnie kubeczka i potem musiałam dosypać więcej mąki). Do zagniatania użyłam robota, wszystko się pięknie połączyło, a rączki pozostały wypoczęte :) Zawiniętą w folię kulkę ciasta chowamy na pół godziny do lodówki, po czym wałkujemy ciasto na ok. 3 mm, wykładamy nim okrągłą formę (składniki wymierzone na blachę ok. 30 cm) i znowu hyc do lodówki na kolejne 30 min.
W międzyczasie całe bądź przepołowione pomidorki koktajlowe solimy, pieprzymy, skrapiamy oliwą i pieczemy przez 20 minut w piekarniku rozgrzanym do 180°C. Szpinak smażymy na oliwie do momentu aż odparuje większość wody. Osobiście nie wyobrażam sobie szpinaku bez czosnku - to jest doskonały moment na przemycenie ząbka, może dwóch, ewentualnie całej główki jak ktoś bardzo lubi :) Fetę kroimy na kostki, oliwki na połówki.
W międzyczasie powinno minąć te pół godziny przeznaczone na 'leżakowanie' ciasta w lodówce. Wyciągamy blachę z ciastem, przykrywamy folią aluminiową bądź pergaminem, wsypujemy na nie suchy groch/fasolę/ryż, żeby lekko przycisnęły ciasto i zapobiegły jego wyrośnięciu. Wyciągamy z piekarnika pomidory, wkładamy formę z ciastem i pieczemy również w temperaturze 180°C przez około 15 minut.
W międzyczasie przygotowujemy sos jajeczny. Jajka, mleko, śmietankę, sól, pieprz i gałkę ubijamy lekko np. widelcem. Na podpieczonym cieście układamy szpinak, na nim pomidorki, fetę i oliwki i całość zalewamy masą jajeczną. Pieczemy w 180°C przez pół godziny.
Niebo w gębie!! Bardzo lubię wszystkie użyte do nadzienia składniki, więc dla mnie była to prawdziwa uczta. Bardzo dawno nie robiłam tego typu dania i zapomniałam już, że do masy jajecznej dobrze dodać różnego rodzaju zioła czy inne przyprawy - takie, na jakie akurat mamy ochotę. Brakowało mi tutaj zdecydowanie smaku bazylii, która doskonale łączyłaby się z pomidorami, fetą i oliwkami.
Fakt, że danie jest trochę czasochłonne i może się wydawać, że szkoda zachodu na to ciągłe wkładanie i wyciąganie ciasta z lodówki, czy z piekarnika, ale ten kto kiedykolwiek próbował tarty czy quiche'u wie, że naprawdę warto!!
A kto ma ochotę, to zapraszam do dzielenia się zdjęciami lub przepisami na swoje tarty/quiche na naszym profilu na Facebooku :)
środa, 9 kwietnia 2014
Papryczki z Napalmem
Przy okazji szwendania się po zakamarkach Budapesztu, trafiliśmy na W35 - teksański grill bar, który już z daleka przykuł naszą uwagę panierowanymi papryczkami jalapeño faszerowanymi serem. Tak zapalony chili-head jak ja, nie mógł oczywiście przegapić tak doskonałej okazji do degustacji, szczególnie, że w naszym mieście raczej trudno o tego rodzaju specjały. Mężowi drogiemu też się oczy od razu zaświeciły, gdyż zwietrzył doskonałą okazję sparowania rzeczonych papryczek z nabytym dzień wcześniej piwem o dźwięcznej nazwie Napalm. Zestaw prezentował się następująco:
Papryczki bardzo dokładnie pokryte były panierką, nie tak chrupiącą jak by można było oczekiwać, jednak dość przyjemnie się w nie wgryzało. Wnętrze pozostawiało już trochę więcej do życzenia - żółty ser (którego niby w środku są aż trzy rodzaje) nie wypełniał szczelnie środka papryczki, zdarzały się puste miejsca, szczególnie przy końcach, a jedna papryczka była wypełniona tylko do połowy. Papryczki, wbrew moim oczekiwaniom, okazały się marynowane, przez co w smaku wyczuwalna była kwaskowatość octowej zalewy. Prawdziwym hitem okazał się natomiast dołączony do dania majonezowy sos, w którym wyraźnie dominował wędzony smak papryczki chipotle - pycha! Sos był cudownie pikantny, czego niestety nie można powiedzieć o samych papryczkach jalapeño, jednak w połączeniu stanowiły bardzo zgrany duet.
Bar oferuje również wege wersje innych swoich specjałów; do wyboru mamy: Vega Burger, Vegetáriánus Burrito i Vegetáriánus Quesadilla. Jednak z racji faktu, że byliśmy już totalnie napchani przepysznym obiadem w Napfenyes Étterem - zdecydowaliśmy się tylko na przystawkę. No cóż, następnym razem :) Ale niewątpliwie wielki plus dla W35 za bycie miejscem przyjaznym dla wegetarian!
A teraz będzie o piwie, ale to już głos oddaję memu drogiemu Mężowi :)
Do papryczek wypiliśmy piwo Napalm Chilis Sör z budapeszteńskiego mikrobrowaru Sernevelde. Nie planowaliśmy dobierać piwa do potrawy, ani potrawy do piwa, ale skoro okazało się, że jesteśmy w posiadaniu piwa z chili to będzie to doskonały dodatek do jedzenia. Trudno znaleźć lepsze połączenie na zasadzie podobieństw niż potrawa składająca się prawie wyłącznie z papryczek i piwo w którym pikantność jest dominująca. Instynkt chili-heada podpowiadał, że ostrość papryczek można doskonale zbalansować dodatkową ostrością z piwa. Instynkt chili-heada nie jest zbyt racjonalny (o tak, balansowanie ostrości ostrością - hell yeah - przyp. Żółwik).
W składzie piwa poza słodami, chmielami i drożdżami znajdują się papryczki chipotle, habanero i tajskie chili - zapowiadało się obiecująco! Z wyglądu piwo prezentowało się niezbyt imponująco z powodu braku piany. Do tego było lekko mętne, a jego barwa - miedziana. Aromat był przyjemnie karmelowy, ale trudno było się w nim doszukać papryczek. W smaku podobnie - dominowała przyjemna karmelowość z delikatną papryczkową pikantnością.
Spodziewaliśmy się większej dawki kapsaicyny, żeby poczuć ogień w całym ciele, ale intensywność piwa nie dorównywała pikantności potrawy.
Generalnie połączenie nie było złe z powodu ewidentnych podobieństw, a karmelowość piwa może nawet przyjemnie łagodziła pikantność papryczek, ale zdecydowanie nie tego spodziewaliśmy się po piwie o nazwie Napalm.
Garść przydatnych informacji:
- W35, American-Mexican Grill Bar, Wesselényi utca 35, Budapeszt
- piwo kupiliśmy w sklepie Kézműves Csemege, Ráday utca 7, Budapeszt
- do Budapesztu z Polski dostaniemy się już za 68 zł w dwie strony, dzięki WizzAir :)
Papryczki bardzo dokładnie pokryte były panierką, nie tak chrupiącą jak by można było oczekiwać, jednak dość przyjemnie się w nie wgryzało. Wnętrze pozostawiało już trochę więcej do życzenia - żółty ser (którego niby w środku są aż trzy rodzaje) nie wypełniał szczelnie środka papryczki, zdarzały się puste miejsca, szczególnie przy końcach, a jedna papryczka była wypełniona tylko do połowy. Papryczki, wbrew moim oczekiwaniom, okazały się marynowane, przez co w smaku wyczuwalna była kwaskowatość octowej zalewy. Prawdziwym hitem okazał się natomiast dołączony do dania majonezowy sos, w którym wyraźnie dominował wędzony smak papryczki chipotle - pycha! Sos był cudownie pikantny, czego niestety nie można powiedzieć o samych papryczkach jalapeño, jednak w połączeniu stanowiły bardzo zgrany duet.
Bar oferuje również wege wersje innych swoich specjałów; do wyboru mamy: Vega Burger, Vegetáriánus Burrito i Vegetáriánus Quesadilla. Jednak z racji faktu, że byliśmy już totalnie napchani przepysznym obiadem w Napfenyes Étterem - zdecydowaliśmy się tylko na przystawkę. No cóż, następnym razem :) Ale niewątpliwie wielki plus dla W35 za bycie miejscem przyjaznym dla wegetarian!
A teraz będzie o piwie, ale to już głos oddaję memu drogiemu Mężowi :)
Do papryczek wypiliśmy piwo Napalm Chilis Sör z budapeszteńskiego mikrobrowaru Sernevelde. Nie planowaliśmy dobierać piwa do potrawy, ani potrawy do piwa, ale skoro okazało się, że jesteśmy w posiadaniu piwa z chili to będzie to doskonały dodatek do jedzenia. Trudno znaleźć lepsze połączenie na zasadzie podobieństw niż potrawa składająca się prawie wyłącznie z papryczek i piwo w którym pikantność jest dominująca. Instynkt chili-heada podpowiadał, że ostrość papryczek można doskonale zbalansować dodatkową ostrością z piwa. Instynkt chili-heada nie jest zbyt racjonalny (o tak, balansowanie ostrości ostrością - hell yeah - przyp. Żółwik).
W składzie piwa poza słodami, chmielami i drożdżami znajdują się papryczki chipotle, habanero i tajskie chili - zapowiadało się obiecująco! Z wyglądu piwo prezentowało się niezbyt imponująco z powodu braku piany. Do tego było lekko mętne, a jego barwa - miedziana. Aromat był przyjemnie karmelowy, ale trudno było się w nim doszukać papryczek. W smaku podobnie - dominowała przyjemna karmelowość z delikatną papryczkową pikantnością.
Spodziewaliśmy się większej dawki kapsaicyny, żeby poczuć ogień w całym ciele, ale intensywność piwa nie dorównywała pikantności potrawy.
Generalnie połączenie nie było złe z powodu ewidentnych podobieństw, a karmelowość piwa może nawet przyjemnie łagodziła pikantność papryczek, ale zdecydowanie nie tego spodziewaliśmy się po piwie o nazwie Napalm.
Garść przydatnych informacji:
- W35, American-Mexican Grill Bar, Wesselényi utca 35, Budapeszt
- piwo kupiliśmy w sklepie Kézműves Csemege, Ráday utca 7, Budapeszt
- do Budapesztu z Polski dostaniemy się już za 68 zł w dwie strony, dzięki WizzAir :)
wtorek, 8 kwietnia 2014
Balijska lekcja gotowania
Są takie miejsca na świecie, do których człowiek chętnie wraca bez
względu na wszystko. Zwykle łączą się z niezapomnianymi przeżyciami,
sentymentalnymi wspomnieniami i naturalnym pięknem otaczającej przyrody.
To wszystko i jeszcze więcej znalazłam podczas mojego ultrakrótkiego,
dwudniowego wypadu na Bali, z którego wróciłam bogatsza nie tylko o
zestaw pięknych mozaikowych misek, ale również o nowe umiejętności
kulinarne nabyte podczas absolutnie uroczej lekcji gotowania w Payuk Bali w miasteczku Ubud.
Jednodniowe balijskie szkółki gotowania powyrastały na wyspie niczym grzyby po deszczu. I tym razem nieocenioną pomocą w planowaniu okazał się TripAdvisor, dzięki któremu mogłam choć pobieżnie ogarnąć temat i, co ważniejsze, poznać opinie uczestników odnośnie organizowanych warsztatów kulinarnych. Padło na Payuk Bali, które nie dość, że organizuje wege warsztaty, to jeszcze ma bardzo zachęcające oceny i recenzje, koncentrujące się przede wszystkim na wychwalaniu pod niebiosa niezwykle miłej i charyzmatycznej postaci szefa kuchni Ketuta Budi. Taka ze mnie gadzina, która lubi jak jest miło, przyjemnie i sympatycznie, tak więc po chwili namysłu zarządziłam: olać Denpasar, jedziemy do Ubud!
Takie pyszności gotowaliśmy na kursie |
Jednodniowe balijskie szkółki gotowania powyrastały na wyspie niczym grzyby po deszczu. I tym razem nieocenioną pomocą w planowaniu okazał się TripAdvisor, dzięki któremu mogłam choć pobieżnie ogarnąć temat i, co ważniejsze, poznać opinie uczestników odnośnie organizowanych warsztatów kulinarnych. Padło na Payuk Bali, które nie dość, że organizuje wege warsztaty, to jeszcze ma bardzo zachęcające oceny i recenzje, koncentrujące się przede wszystkim na wychwalaniu pod niebiosa niezwykle miłej i charyzmatycznej postaci szefa kuchni Ketuta Budi. Taka ze mnie gadzina, która lubi jak jest miło, przyjemnie i sympatycznie, tak więc po chwili namysłu zarządziłam: olać Denpasar, jedziemy do Ubud!
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Oszukane spaghetti
Świat kulinariów potrafi zaskakiwać. Na szczęście! Gdyby nie to, w kuchni byłyby straszne nudy. Ależ ja cudo zobaczyłam ostatnio na stronie Motywatora Dietetycznego!!! Momentalnie zapragnęłam mieć to w domu, jednak niestety minęło kilka ładnych dni zanim przepis wcielony został w życie. Ale udało się! Panie i Panowie, spaghetti marchewkowe w sosie kalafiorowym.
Potrzebne nam będą:
Spaghetti marchewkowe z sosem kalafiorowym |
Potrzebne nam będą:
Pomidorowo-paprykowy zawrót głowy
Jestem pomidorożercą. Diagnoza ta towarzyszy mi od ładnych kilkunastu lat. Nie ma złej pory na pomidora, są tylko złe pomidory. Ale nawet poza sezonem pomidorowym można wyczarować pyszne pomidorowe danie.
Jestem kremopijcą. Od kiedy spróbowałam pierwszej w moim życiu zupy-krem, wiedziałam już, że tradycyjne zupy z farfoclami nie mają u mnie żadnych szans. Smaczne i proste, żadnej filozofii, wystarczy zwykły blender i już się dzieje magia...
Pomidorowa zupa-krem. Czy istnieją idealniejsze okoliczności przyrody dla pomidorożercy-kremopijcy?
Trzy tygodnie temu obiecałam sobie, że raz w tygodniu MUSZĘ zrobić zupę pomidorową. Długo szukałam ciekawego przepisu, ale po pół godzinie szukania, wszystkie wydawały się takie... nudne! Nic, czego nie wymyśliłabym sama podczas kulinarnych eksperymentów. Gdzieś mimochodem wpadł mi w oko przepis na krem z pomidorów i papryki i muszę szczerze stwierdzić - był to doskonały wybór! Przepis pochodzi z bloga Kulinarna Pasja i z pewnością jeszcze nie raz zagości na moim stole.
Do kremu pomidorowo-paprykowego potrzebne nam będą:
- 2 czerwone papryki
- puszka pomidorów
- cebula
- 2-3 ząbki czosnku
- łyżka koncentratu pomidorowego
- łyżka masła (w wersji wegańskiej można zastąpić 2 łyżkami oleju)
- łyżĸa oleju
- sól
- pieprz
- bazylia
- oregano
- chili
- łyżka cukru
Pokrojoną w kostkę paprykę dusimy na maśle około 20 minut. W tym samym czasie na oleju podsmażamy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek, a gdy zmiękną, dodajemy przyprawy (wraz z cukrem), koncentrat pomidorowy i pomidory z puszki i dusimy przez 10 minut. Wszystkie składniki następnie blendujemy na gładką masę i ewentualnie dodajemy wody do uzyskania pożądanej konsystencji.
Zupę udekorowałam łyżką śmietany kremówki i grzankami ziołowymi ze starej bagietki.
Zupka - niebo w gębie. Smak zdominowany jest przez paprykę, co - mimo mojej lubości do pomidorów - wychodzi zdecydowanie na plus. Trzeba uważać, żeby nie dodać za dużo wody bo smak zostanie za bardzo rozrzedzony. Dla mnie dodatkowym bonusem był brak konieczności opiekania papryki w piekarniku (nie wiem czemu, ale strasznie tego nie lubię) - dzięki duszeniu nie musiałam się denerwować, a skórka zmiękła do tego stopnia, że nie była wyczuwalna w zblendowanym kremie. A i wystarczy tylko zastąpić masło olejem i zrezygnować z dekorowania śmietaną a otrzymamy pyszny wegański krem z pomidorów i papryki :)
A Wy macie jakieś sprawdzone przepisy na wegetariańską zupę pomidorową?
Jestem kremopijcą. Od kiedy spróbowałam pierwszej w moim życiu zupy-krem, wiedziałam już, że tradycyjne zupy z farfoclami nie mają u mnie żadnych szans. Smaczne i proste, żadnej filozofii, wystarczy zwykły blender i już się dzieje magia...
Pomidorowa zupa-krem. Czy istnieją idealniejsze okoliczności przyrody dla pomidorożercy-kremopijcy?
Trzy tygodnie temu obiecałam sobie, że raz w tygodniu MUSZĘ zrobić zupę pomidorową. Długo szukałam ciekawego przepisu, ale po pół godzinie szukania, wszystkie wydawały się takie... nudne! Nic, czego nie wymyśliłabym sama podczas kulinarnych eksperymentów. Gdzieś mimochodem wpadł mi w oko przepis na krem z pomidorów i papryki i muszę szczerze stwierdzić - był to doskonały wybór! Przepis pochodzi z bloga Kulinarna Pasja i z pewnością jeszcze nie raz zagości na moim stole.
Do kremu pomidorowo-paprykowego potrzebne nam będą:
- 2 czerwone papryki
- puszka pomidorów
- cebula
- 2-3 ząbki czosnku
- łyżka koncentratu pomidorowego
- łyżka masła (w wersji wegańskiej można zastąpić 2 łyżkami oleju)
- łyżĸa oleju
- sól
- pieprz
- bazylia
- oregano
- chili
- łyżka cukru
Pokrojoną w kostkę paprykę dusimy na maśle około 20 minut. W tym samym czasie na oleju podsmażamy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek, a gdy zmiękną, dodajemy przyprawy (wraz z cukrem), koncentrat pomidorowy i pomidory z puszki i dusimy przez 10 minut. Wszystkie składniki następnie blendujemy na gładką masę i ewentualnie dodajemy wody do uzyskania pożądanej konsystencji.
Zupę udekorowałam łyżką śmietany kremówki i grzankami ziołowymi ze starej bagietki.
Zupka - niebo w gębie. Smak zdominowany jest przez paprykę, co - mimo mojej lubości do pomidorów - wychodzi zdecydowanie na plus. Trzeba uważać, żeby nie dodać za dużo wody bo smak zostanie za bardzo rozrzedzony. Dla mnie dodatkowym bonusem był brak konieczności opiekania papryki w piekarniku (nie wiem czemu, ale strasznie tego nie lubię) - dzięki duszeniu nie musiałam się denerwować, a skórka zmiękła do tego stopnia, że nie była wyczuwalna w zblendowanym kremie. A i wystarczy tylko zastąpić masło olejem i zrezygnować z dekorowania śmietaną a otrzymamy pyszny wegański krem z pomidorów i papryki :)
A Wy macie jakieś sprawdzone przepisy na wegetariańską zupę pomidorową?
piątek, 7 marca 2014
Zgrany kwartet
Czas wielki wrócić w wir internetowych czeluści i pochwalić się światu nowymi znaleziskami kulinarnymi. A dzisiejszy dzień był mega-odkrywczy!! Efekt finalny wyglądał następująco:
Ale po kolei!
Brokuł w lodówce już mizerniał ze smutku. Po intensywnych poszukiwaniach mających na celu znalezienie ciekawego przepisu na jego zacne wykorzystanie, wybór padł na urocze kotleciki znalezione na blogu Smaczny Kąsek.
Ale po kolei!
Brokuł w lodówce już mizerniał ze smutku. Po intensywnych poszukiwaniach mających na celu znalezienie ciekawego przepisu na jego zacne wykorzystanie, wybór padł na urocze kotleciki znalezione na blogu Smaczny Kąsek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)